Historia miłości
Francuzów do koni jest prawie tak stara, jak katedra Notre Dame… No dobra,
trochę przesadzam, ale na pewno starsza niż Wież Eiffela. Pierwsze wyścigi konne, miały miejsce już w
XVII wieku, sam Ludwik XIV bywał częstym gościem na trybunach, i jak wskazują
notatki historyczne, pasjonatem tego sportu. Jednak minęło ponad stulecie, i
dopiero w 1776 roku, w Paryżu powstał pierwszy „hippodrome”, znajdujący się na
terenie aktualnego Neuilly sur Seine.
Jednym z
najbardziej znanych „hippodrome” jest Longchamp, na którym znajduje się na
skraju Lasku Bulońskiego. Znany nie tylko z obrazów Maneta i Degasa, ale
również z koncertów Rolling Stones czy wyjątkowego festiwalu muzycznego
Solidays.
Kolejny z nich, Hippodrome
de Chantilly, znany z prestiżowego i niezwykle ekskluzywnego konkursu, Prix de
Diane, zachwyca nie tylko wspaniałymi końmi, ale również eleganckimi kobietami
w wytwornych kapeluszach. Renoma tego corocznego wydarzenia, obiegła już cały
świat, więc w czerwcu każdego roku, na trawnikach Chantilly, słychać nie tylko
rozmowy w języku francuskim
Hippodrome
d’Enghien, to atrakcja podparyskiego, niegdyś termalnego miasteczka Enghien les
Bains. Oddalone o kilka kilometrów od centrum stolicy, od zawsze kusiło
zamożnych arystokratów, swoim pięknym jeziorem, gorącymi źródłami, prestiżowym
hotelem i właśnie torami wyścigów konnych. Do dziś, paryżanie bardzo chętnie
przyjeżdżają w te okolice w słoneczne weekendy, aby skorzystać z wielu
atrakcji, jakie oferuje im miasteczko.
Przyznam się
szczerze, że na wyścigach konnych niebyłam nigdy, i nie należę absolutnie do
fanów tego sportu, ale gdy podczas wakacji trafiła się niepowtarzalna okazja,
aby udać się na trybuny, natychmiast skorzystałam z okazji. Więc pewnego,
upalnego, niedzielnego popołudnia, wraz z Martinem, dziewczynkami i sporą grupą
przyjaciół zdecydowaliśmy się na wycieczkę.
Początkowo
impreza najbardziej podobała się dzieciakom, ponieważ hipodrom, zadbał o wiele
atrakcji dla najmłodszych. Oczywiście oprócz straganów ze słodkościami,
dmuchanych zjeżdżalni i trampolin, główną animację stanowiły….. kucyki! Liliana
i jej koleżanki, nie chciały opuścić grzbietów zwierzątek, natomiast roczna
Ofelcia, za nic nie dała się na kuca wsadzić.
Nietypowym
wydarzeniem, zorganizowanym z okazji wakacji, była możliwość zwiedzania stajni,
gdzie wspaniałe, dostojne konie odpoczywały między zawodami. Dżokeje, stojący w
pobliżu żywo dyskutowali o ostatnich wygranych i przegranych, podczas gdy
właściciele zwierząt, dumnie stali obok swoich wierzchowców. Widok był naprawdę
wspaniały, gdyż wszystkie wyścigowce prezentowały się fantastycznie, ich gładkia
sierść błyszczała się w promieniach letniego słońca, a one same leniwie
grzebały kopytami w ziemi, prychając od czasu do czasu na zwiedzających. Po
udanej wycieczce, udaliśmy się do budynku, gdzie można było wykupić zakłady. I
tu również zaskoczyła mnie atmosfera. Jeden z wyścigów, właśnie dobiegał końca,
a pasjonaci stali przed wielkimi ekranami i wykrzykiwali imiona wcześniej
obstawionych koni. Po zakończeniu wyścigu, było słychać, achy i ochy
rozczarowanych swoją przegraną. Po krótkim zastanowieniu, stwierdziłam, że nic
nie obstawiam, bo nie mam o wyścigach zielonego pojęcia. Zamiast tego, kupiłam
w knajpce obok butelkę różowego wina, i wraz z przyjaciółmi, ulokowaliśmy się
na trawie , tuż pod wielkimi trybunami. Słońce prażyło niemiłosiernie, ale
stwierdziliśmy, że zostajemy do kolejnego wyścigu. Mieliśmy rację, gdyż po
około 15 minutach, zarówno trybuny jak i trawnik, zaczęły się wypełniać. Pod
długich minutach oczekiwania, ujrzeliśmy wierzchowce, które przed biegiem
przemaszerowały przed naszymi oczami, niczym prawdziwe modelki na wybiegu.
Chwilę później rozpoczął się wyścig.
Pierwsze
okrążenie, drugie okrążenie i zero atmosfery… Rozczarowana rozejrzałam się
wokół, i tylko moja córeczka z przyjaciółmi sprawiała, że nastrój nie był
grobowy. Jednak im dalsze okrążenie, tym więcej zaczęłam słyszeć krzyków i
pisków. Powietrze stawało się cięższe, im bardziej konie zbliżały się do
półmetka. Widzowie, którzy wykupili zakłady, zaczęli powoli wstawać ze swoich
miejsc na trybunach, wokół nas zrobił się wielki tłok i zanim się
zorientowałam, wszyscy wykrzykiwali nazwy koni. Również dzieciaki zaczęły
skakać i głośno skandować. W głosach obserwatorów dało się wyczuć determinację
i nadzieję. Nareszcie, pomyślałam, gdy pierwszy koń dobiegł do mety, a wokół
mnie rozległy się prawdziwy raban i wrzawa spowodowana krzykami radosnych ludzi….
Nawet mnie zrobiło się gorąco i ścisnęło mnie w żołądku. Na pewno jeszcze
kiedyś wybiorę się na wyścigi konne!
Brykająca na
trawie Lilianka, została odpowiednio wystrojona, aby komponować się z
ekskluzywnym otoczeniem, w którym przebywała. Za piękny strój, bardzo
dziękujemy Petite Bergamote. Zawsze odmawiałam lokowania produktów na moim
blogu, jednak w tym wypadku, to nie lokowanie, lecz wspieranie twórczego
pomysłu i przebojowości! Daria i Ilona, to dwie młode i niezwykle kreatywne
Polki, które kochają modę, lata 50 i oczywiście Paryż, gdyż to tutaj tworzą
swoje unikatowe kolekcje. Elegancki i gustowny, jednocześnie szykowny i wygodny
styl Petite Bergamote, natychmiast zauroczyła moją czterolatkę, która oglądając
się w lustrze, stwierdziła, że wygląda jak księżniczka. Ja, jako mama,
zwróciłam uwagę na świetne wykończenie i wyjątkową jakość produktu. Kreacja
zachwyciła zarówno mnie jak i naszych znajomych. Dziewczyny, nie mogę się doczekać
kolekcji Petite Bergamote na jesień – zima!
Jeśli chcecie
polski produkt Made in Paris to zapraszam na stronę
Jaka ta twoja córunia śliczna, a strój piękny! Co do wyścigów, to o Prix Diane, już dowiedziałam się wcześniej, właśnie z twojej książki. Pozdrawiam - Jola
OdpowiedzUsuńa kapelusz był? :)
OdpowiedzUsuń