piątek, 4 września 2015

Wyścigi konne, czyli moja wizyta na Hippodromie!

Historia miłości Francuzów do koni jest prawie tak stara, jak katedra Notre Dame… No dobra, trochę przesadzam, ale na pewno starsza niż Wież Eiffela.  Pierwsze wyścigi konne, miały miejsce już w XVII wieku, sam Ludwik XIV bywał częstym gościem na trybunach, i jak wskazują notatki historyczne, pasjonatem tego sportu. Jednak minęło ponad stulecie, i dopiero w 1776 roku, w Paryżu powstał pierwszy „hippodrome”, znajdujący się na terenie aktualnego Neuilly sur Seine.
Jednym z najbardziej znanych „hippodrome” jest Longchamp, na którym znajduje się na skraju Lasku Bulońskiego. Znany nie tylko z obrazów Maneta i Degasa, ale również z koncertów Rolling Stones czy wyjątkowego festiwalu muzycznego Solidays.

Kolejny z nich, Hippodrome de Chantilly, znany z prestiżowego i niezwykle ekskluzywnego konkursu, Prix de Diane, zachwyca nie tylko wspaniałymi końmi, ale również eleganckimi kobietami w wytwornych kapeluszach. Renoma tego corocznego wydarzenia, obiegła już cały świat, więc w czerwcu każdego roku, na trawnikach Chantilly, słychać nie tylko rozmowy w języku francuskim

Hippodrome d’Enghien, to atrakcja podparyskiego, niegdyś termalnego miasteczka Enghien les Bains. Oddalone o kilka kilometrów od centrum stolicy, od zawsze kusiło zamożnych arystokratów, swoim pięknym jeziorem, gorącymi źródłami, prestiżowym hotelem i właśnie torami wyścigów konnych. Do dziś, paryżanie bardzo chętnie przyjeżdżają w te okolice w słoneczne weekendy, aby skorzystać z wielu atrakcji, jakie oferuje im miasteczko.


Przyznam się szczerze, że na wyścigach konnych niebyłam nigdy, i nie należę absolutnie do fanów tego sportu, ale gdy podczas wakacji trafiła się niepowtarzalna okazja, aby udać się na trybuny, natychmiast skorzystałam z okazji. Więc pewnego, upalnego, niedzielnego popołudnia, wraz z Martinem, dziewczynkami i sporą grupą przyjaciół zdecydowaliśmy się na wycieczkę.

Początkowo impreza najbardziej podobała się dzieciakom, ponieważ hipodrom, zadbał o wiele atrakcji dla najmłodszych. Oczywiście oprócz straganów ze słodkościami, dmuchanych zjeżdżalni i trampolin, główną animację stanowiły….. kucyki! Liliana i jej koleżanki, nie chciały opuścić grzbietów zwierzątek, natomiast roczna Ofelcia, za nic nie dała się na kuca wsadzić.



Nietypowym wydarzeniem, zorganizowanym z okazji wakacji, była możliwość zwiedzania stajni, gdzie wspaniałe, dostojne konie odpoczywały między zawodami. Dżokeje, stojący w pobliżu żywo dyskutowali o ostatnich wygranych i przegranych, podczas gdy właściciele zwierząt, dumnie stali obok swoich wierzchowców. Widok był naprawdę wspaniały, gdyż wszystkie wyścigowce prezentowały się fantastycznie, ich gładkia sierść błyszczała się w promieniach letniego słońca, a one same leniwie grzebały kopytami w ziemi, prychając od czasu do czasu na zwiedzających. Po udanej wycieczce, udaliśmy się do budynku, gdzie można było wykupić zakłady. I tu również zaskoczyła mnie atmosfera. Jeden z wyścigów, właśnie dobiegał końca, a pasjonaci stali przed wielkimi ekranami i wykrzykiwali imiona wcześniej obstawionych koni. Po zakończeniu wyścigu, było słychać, achy i ochy rozczarowanych swoją przegraną. Po krótkim zastanowieniu, stwierdziłam, że nic nie obstawiam, bo nie mam o wyścigach zielonego pojęcia. Zamiast tego, kupiłam w knajpce obok butelkę różowego wina, i wraz z przyjaciółmi, ulokowaliśmy się na trawie , tuż pod wielkimi trybunami. Słońce prażyło niemiłosiernie, ale stwierdziliśmy, że zostajemy do kolejnego wyścigu. Mieliśmy rację, gdyż po około 15 minutach, zarówno trybuny jak i trawnik, zaczęły się wypełniać. Pod długich minutach oczekiwania, ujrzeliśmy wierzchowce, które przed biegiem przemaszerowały przed naszymi oczami, niczym prawdziwe modelki na wybiegu. Chwilę później rozpoczął się wyścig.

Pierwsze okrążenie, drugie okrążenie i zero atmosfery… Rozczarowana rozejrzałam się wokół, i tylko moja córeczka z przyjaciółmi sprawiała, że nastrój nie był grobowy. Jednak im dalsze okrążenie, tym więcej zaczęłam słyszeć krzyków i pisków. Powietrze stawało się cięższe, im bardziej konie zbliżały się do półmetka. Widzowie, którzy wykupili zakłady, zaczęli powoli wstawać ze swoich miejsc na trybunach, wokół nas zrobił się wielki tłok i zanim się zorientowałam, wszyscy wykrzykiwali nazwy koni. Również dzieciaki zaczęły skakać i głośno skandować. W głosach obserwatorów dało się wyczuć determinację i nadzieję. Nareszcie, pomyślałam, gdy pierwszy koń dobiegł do mety, a wokół mnie rozległy się prawdziwy raban i wrzawa spowodowana krzykami radosnych ludzi…. Nawet mnie zrobiło się gorąco i ścisnęło mnie w żołądku. Na pewno jeszcze kiedyś wybiorę się na wyścigi konne!


Brykająca na trawie Lilianka, została odpowiednio wystrojona, aby komponować się z ekskluzywnym otoczeniem, w którym przebywała. Za piękny strój, bardzo dziękujemy Petite Bergamote. Zawsze odmawiałam lokowania produktów na moim blogu, jednak w tym wypadku, to nie lokowanie, lecz wspieranie twórczego pomysłu i przebojowości! Daria i Ilona, to dwie młode i niezwykle kreatywne Polki, które kochają modę, lata 50 i oczywiście Paryż, gdyż to tutaj tworzą swoje unikatowe kolekcje. Elegancki i gustowny, jednocześnie szykowny i wygodny styl Petite Bergamote, natychmiast zauroczyła moją czterolatkę, która oglądając się w lustrze, stwierdziła, że wygląda jak księżniczka. Ja, jako mama, zwróciłam uwagę na świetne wykończenie i wyjątkową jakość produktu. Kreacja zachwyciła zarówno mnie jak i naszych znajomych. Dziewczyny, nie mogę się doczekać kolekcji Petite Bergamote na jesień – zima!


Jeśli chcecie polski produkt Made in Paris to zapraszam na stronę



2 komentarze:

  1. Jaka ta twoja córunia śliczna, a strój piękny! Co do wyścigów, to o Prix Diane, już dowiedziałam się wcześniej, właśnie z twojej książki. Pozdrawiam - Jola

    OdpowiedzUsuń
  2. a kapelusz był? :)

    OdpowiedzUsuń